Kto
by
myślał,
kto
by
się
spodziewał,
Że
gdzieś
za
światem
w
bodziakach
czehryńskich,
Że
gdzieś
na
kresach
niegdyś
ukraińskich
Taki
świat
dzielny
i
uroczy
bywał?
Wincenty
Pol
Kresy
-
osobliwe
to
słowo,
wciąż
jeszcze
zdolne
w
tysiącach
Polaków
budzić
niezwykłe
i
silne
wzruszenia,
nostalgię,
refleksje,
przemyślenia
o
osobliwościach
naszego
narodu
i
państwa,
a
także
naszej
kultury.
Jednym
słowem
przypominającym
dni
chwały
i
potęgi,
ale
także
klęsk
i
męczeństwa.
Rzecz
to
wielce
znamienna,
jakże
często
użycie
tego
słowa
przynosi
myśl
i
pamięć,
a
nieraz
też
i
"duszę
utęsknioną"
"do
tych
pagórków
leśnych,
do
tych
łąk
zielonych",
na
"Ukrainy
błękitne
pola",
nad
Dniestru
porohy,
na
stoki
Czarnohory,
do
Lwowa
i
Wilna,
do
Zbaraża,
Buczacza
i
Krzemieńca.
Pisząc
artykuł
i
opatrując
go
takim
wstępem
chciałam
nawiązać
do
prawie,
że
magicznego
słowa
-
kresy,
które
wryło
się
w
pamięć
wielu
pokoleń
Polaków.
Temat
kresów
w
ostatnich
latach
powraca
bardzo
często
w
formie
wspomnień,
audycji
telewizyjnych,
albumów
fotograficznych.
Wydawać
by
się
mogło,
że
nastąpił
okres
odkrywania
na
nowo
tych
ziem,
okres
chwilowych
powrotów
tych,
którzy
się
tam
urodzili
i
którzy
te
tereny
przymusowo
opuścili.
Również
i
mnie
los
czy
przeznaczenie
skierował
ku
poznawaniu
kresów.
Historia
moja
w
tym
wypadku
przebiegała
drogami
zawiłymi,
aby
osiągnąć
stopień
coraz
większego
spełnienia.
Okres
fascynacji
tym
tematem
nastąpił
już
w
okresie
studiów,
czego
wyrazem
była
pisana
przeze
mnie
praca
magisterska,
a
następnie
rozpoczęta
acz
niedokończona
praca
doktorska
z
Ziem
Czerwonoruskich.
Był
to
przełom
lat
80
i
90-tych.
Już
wtedy
marzył
mi
się
wyjazd
na
te
ziemie,
lecz
różne
przyczyny
udaremniły
te
plany.
I
w
końcu
nadarza
się
okazja.
Jest
rok
1999,
nowe
realia,
nowe
możliwości.
I
pierwsza
myśl,
która
rodzi
się
w
mojej
głowie,
zobaczę
kresy,
które
niejednokrotnie
zwiedzałam
palcem
na
mapie,
kresy
o
których
pisałam
w
swojej
pracy,
kresy
które
przedstawiałam
uczniom
na
lekcjach
historii.
Skonfrontuję
swoje
wyobrażenia
z
rzeczywistością.
Jestem
szczęśliwa
i
podekscytowana.
Mój
pierwszy
wyjazd
na
Ukrainę
zaczął
się.
9
październik
1999
-
granica
w
Korczowej,
odprawa
w
nowo
wybudowanym
przejściu
drogowym.
Dokładnie
pamiętam
-
ja
,
mój
mąż
-
Irek,
kierowca
-
Paweł,
jedziemy
samochodem
z
ukraińskimi
tablicami
rejstracyjnymi.
W
tym
momencie
jest
to
o
wiele
prostsze,
jako
Polacy
mało
rzucamy
się
w
oczy.
Wciąż
jeszcze
niewielu
naszych
rodaków
przekracza
granicę
swoimi
samochodami.
W
ciągu
kilku
dni
podróży
widzieliśmy
tylko
jedno
polskie
auto.
Czeka
nas
długa
procedura
sprawdzania
po
ukraińskiej
stronie,
pełno
papierów
do
wypełnienia.
I
ta
niepewność
czy
będzie
tak
jak
sobie
to
wyobrażałam.
W
końcu
opuszczamy
przejście
graniczne.
"No
teraz
ja
u
siebie"
-
słyszę
słowa
Pawła,
który
odpina
pasy,
poprawia
się
w
fotelu
i
wciska
pedał
gazu
do
oporu.
Siedzę
wtulona,
na
tylnym
siedzeniu.
Na
kolanach
"Kresy"
Jacka
Kolbuszewskiego,
nos
przyklejony
do
szyby.
Chłonę
obrazy,
zapisuję
dokładnie
w
myślach
swoje
wrażenia.
-
No
i
jak
tam
nasza
Ukraina?
-
słyszę
słowa
Pawła,
-
Tak
podoba
mi
się
-
odpowiadam.
-
U
was
ładniej,
drogi
lepsze
-
mówi
.
Rzeczywiście
szum
kół
niemiłosierny
-
myślę.
Nie
przeszkadza
mi
to
specjalnie,
to
część
rzeczywistości.
Uporczywie
chcę
zobaczyć
więcej,
a
tu
wciąż
las.
Dzisiaj
musimy
dojechać
do
Zaleszczyk.
Czuję
jednak
pełny
komfort
sama
wytyczyłam
trasę
podróży.
Jakby
to
powiedzieć,
nie
całkiem
prosto
prowadzącą
do
celu.
Dokładnie
wiem,
co
chcę
zobaczyć
-
Lwów,
Stryj,
Stanisławów,
Horodenka.
Postój,
wyciągam
aparat
fotograficzny,
moje
pierwsze
zdjęcie
-
pełna
klęska.
Mamy
pięknego
Nikona
-
tylko
bez
baterii.
Wzrokiem
zabijam
męża,
przecież
nie
będę
robiła
sceny.
Chyba
tego
nie
przeżyję.
Jedziemy
dalej,
kątem
oka
obserwuję
męża,
który
majstruje
coś
przy
aparacie.
-
Proszę
-
można
już
robić,
cud
XXI
w.
Nikon
plus
6
bateryjek
dyndających
na
druciku.
W
końcu
Zaleszczyki.
Widok
całkiem
niewyobrażalny,
często
powracający
we
wspomnieniach.
Wjeżdżamy
przełęczą
od
"rumuńskiej
strony"
mostem
przez
Dniestr.
Miasto
znajduje
się
jakby
na
półwyspie,
z
trzech
stron
otoczone
biegiem
Dniestru,
przy
czym
jeden
brzeg
wznosi
się
170
m
wyżej
od
drugiego.
Swoisty
amfiteatr
stworzony
przez
naturę.
Miasto
przedstawia
obraz
zaniedbania,
pozostałości
rynku,
stare
kamieniczki
i
dwa
skrzydła
tak
zwanej
nowoczesności.
Siadam
na
ławeczce,
zamykam
oczy,
jesienne
promienie
łaskoczą
mi
twarz,
a
więc
to
tutaj
byli
nasi
żołnierze
we
wrześniu
1939r.
Niektórzy
ostatni
raz
żegnali
tu
Polskę.
Jakieś
dziecko
siada
przy
mnie
i
ciekawie
patrzy
na
mnie
i
mój
aparat
fotograficzny.
Potem
samotna
wędrówka
po
mieście.
Wieczorem
już
razem
spacerujemy
po
wyboistych
uliczkach,
w
całkowitych
ciemnościach.
Na
noc
nie
włącza
się
tu
oświetlenia,
dlatego
też
już
z
daleka
widać
żarzącą
się
żarówkę
w
małym
kiosku.
Wiedzeni
ciekawością
podchodzimy
bliżej
i
o
dziwo
widzimy
punkt
sprzedaży
lodów,
a
nawet
reklamę
Koral.
Jest
godzina
22
i
nikogo
w
pobliżu.
Lody
są
smaczne.
W
oddali
słychać
muzykę
weselną.
-
Chodźcie
posłuchać
ukraińskich
piosenek
-
mówi
Paweł.
Idziemy
-
kolejne
zdziwienie
"Hej
dziewczyno
ty
mnie
nie
znasz,
od
Rzeszowa
jestem
bednarz"...
w
wersji
ukraińskiej.
Czas
ruszać
dalej
w
drogę...
Opisując
mój
pierwszy
wyjazd
na
Ukrainę,
który
pamiętam
bodajże
najlepiej
ze
wszystkich
kilkunastu
następnych,
czynię
to
nie
bez
powodu.
14
czerwca
br.
znów
tam
będę.
W
innym
celu
i
w
innych
okolicznościach.
Wyjeżdżam
tym
razem
z
młodzieżą
z
klas
I
i
II
Liceum
Wojskowego
z
Zespołu
Szkół
Nr
2
w
Łańcucie
jako
opiekun
i
współorganizator.
To
następny
etap
mojej
drogi
przez
kresy.
Młodzież
weźmie
udział
w
porządkowaniu
opuszczonego
cmentarza
polskiego
w
Zbarażu.
Założona
przeze
mnie
i
męża
fundacja
wybrała
go
sobie
jako
cel.
Jak
do
tego
doszło
być
może
będę
mogła
opisać
w
następnym
numerze
gazety.
|