KRESYCMENTARZ W ZBARAŻUKSIĘGA GOŚCIKONTAKTFUNDACJA LONGINUS
ZALESZCZYKIZBARAŻ VI 2004ŚWIRZPOMORZANYKresowe nekropolieŚWIĘTABRZEŻANYOLESKOZBARAŻ V 2005TREMBOWLALWÓW 26 VI 2001KRZEMIENIECZBARAŻ X 2005CHOCIMCZORTKÓWWIŚNIOWIECKościół w ZbarażuBUCZACZZBARAŻ VI 2006ZBARAŻ VII 2006ŻYTOMIERZPODHORCEJAZŁOWIECKAMIENIEC POD.ZBARAŻ X 2007BEREZOWICA MŁ.ŻÓŁKIEWŁUCK Alina Skrzypczak

Moje podróże po Kresach

ZALESZCZYKI

 

 

Kto by myślał, kto by się spodziewał,

Że gdzieś za światem w bodziakach czehryńskich,

Że gdzieś na kresach niegdyś ukraińskich

Taki świat dzielny i uroczy bywał?

                                                                                                      Wincenty Pol

 

                             Kresy - osobliwe to słowo, wciąż jeszcze zdolne w tysiącach Polaków budzić niezwykłe i silne wzruszenia, nostalgię, refleksje, przemyślenia    o osobliwościach naszego narodu i państwa, a także naszej kultury. Jednym słowem przypominającym dni chwały i potęgi, ale także klęsk i męczeństwa. Rzecz to wielce znamienna, jakże często użycie tego słowa przynosi myśl i pamięć,       a nieraz też i "duszę utęsknioną" "do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych", na "Ukrainy błękitne pola", nad Dniestru porohy, na stoki Czarnohory, do Lwowa i Wilna, do Zbaraża, Buczacza i Krzemieńca.

                            Pisząc artykuł i opatrując go takim wstępem chciałam nawiązać do prawie, że magicznego słowa - kresy, które wryło się w pamięć wielu pokoleń Polaków. Temat kresów w ostatnich latach powraca bardzo często w formie wspomnień, audycji telewizyjnych, albumów fotograficznych. Wydawać by się mogło, że nastąpił okres odkrywania na nowo tych ziem, okres chwilowych powrotów tych, którzy się tam urodzili i którzy te tereny przymusowo opuścili.

Również i mnie los czy przeznaczenie skierował ku poznawaniu kresów.

Historia moja w tym wypadku przebiegała drogami zawiłymi, aby osiągnąć stopień coraz większego spełnienia. Okres fascynacji tym tematem nastąpił już  w okresie studiów, czego wyrazem była pisana przeze mnie praca magisterska,                 a następnie rozpoczęta acz niedokończona praca doktorska z Ziem Czerwonoruskich. Był to przełom lat 80 i 90-tych.               Już wtedy marzył mi się wyjazd na te ziemie, lecz różne przyczyny udaremniły te plany.

I w końcu nadarza się okazja. Jest rok 1999, nowe realia, nowe możliwości.

I pierwsza myśl, która rodzi się w mojej głowie, zobaczę kresy, które niejednokrotnie zwiedzałam palcem na mapie, kresy       o których pisałam w swojej pracy, kresy które przedstawiałam uczniom na lekcjach historii. Skonfrontuję swoje wyobrażenia    z rzeczywistością. Jestem szczęśliwa i podekscytowana. Mój pierwszy wyjazd na Ukrainę zaczął się.

9 październik 1999 -  granica w Korczowej, odprawa w nowo wybudowanym przejściu drogowym. Dokładnie pamiętam - ja , mój mąż - Irek, kierowca - Paweł, jedziemy samochodem z ukraińskimi tablicami rejstracyjnymi. W tym momencie jest to        o wiele prostsze, jako Polacy mało rzucamy się w oczy.     Wciąż jeszcze niewielu naszych rodaków przekracza granicę swoimi samochodami.  W ciągu kilku dni podróży widzieliśmy tylko jedno polskie auto. Czeka nas długa procedura sprawdzania po ukraińskiej stronie, pełno papierów do wypełnienia.

I ta niepewność czy będzie tak jak sobie to wyobrażałam. W końcu opuszczamy przejście graniczne. "No teraz ja u siebie" - słyszę słowa Pawła, który odpina pasy, poprawia się w fotelu i wciska pedał gazu do oporu. Siedzę wtulona, na tylnym siedzeniu. Na kolanach "Kresy" Jacka Kolbuszewskiego, nos przyklejony do szyby. Chłonę obrazy, zapisuję dokładnie          w myślach swoje wrażenia.

- No i jak tam nasza Ukraina? - słyszę słowa Pawła, - Tak podoba mi się - odpowiadam. - U was ładniej, drogi lepsze - mówi . Rzeczywiście szum kół niemiłosierny - myślę. Nie przeszkadza mi to specjalnie, to część rzeczywistości. Uporczywie chcę zobaczyć więcej, a tu wciąż las. Dzisiaj musimy dojechać do Zaleszczyk. Czuję jednak pełny komfort sama wytyczyłam trasę podróży. Jakby to powiedzieć, nie całkiem prosto prowadzącą do celu. Dokładnie wiem, co chcę zobaczyć - Lwów, Stryj, Stanisławów, Horodenka. Postój, wyciągam aparat fotograficzny, moje pierwsze zdjęcie - pełna klęska. Mamy pięknego Nikona - tylko bez baterii. Wzrokiem zabijam męża, przecież nie będę robiła sceny. Chyba tego nie przeżyję. Jedziemy dalej, kątem oka obserwuję męża, który majstruje coś przy aparacie. - Proszę - można już robić, cud XXI w. Nikon plus 6 bateryjek dyndających na druciku.

                              W końcu Zaleszczyki. Widok całkiem niewyobrażalny, często powracający we wspomnieniach. Wjeżdżamy przełęczą od "rumuńskiej strony" mostem przez Dniestr. Miasto znajduje się jakby na półwyspie, z trzech stron otoczone biegiem Dniestru, przy czym jeden brzeg wznosi się 170 m wyżej od drugiego. Swoisty amfiteatr stworzony przez naturę. Miasto przedstawia obraz zaniedbania, pozostałości rynku, stare kamieniczki i dwa skrzydła tak zwanej nowoczesności. Siadam na ławeczce, zamykam oczy, jesienne promienie łaskoczą mi twarz, a więc to tutaj byli nasi żołnierze we wrześniu 1939r. Niektórzy ostatni raz żegnali tu Polskę. Jakieś dziecko siada przy mnie i ciekawie patrzy na mnie i mój aparat fotograficzny. Potem samotna wędrówka po mieście. Wieczorem już razem spacerujemy po wyboistych uliczkach,                    w całkowitych ciemnościach. Na noc nie włącza się tu oświetlenia, dlatego też już z daleka widać żarzącą się żarówkę w małym kiosku. Wiedzeni ciekawością podchodzimy bliżej i o dziwo widzimy punkt sprzedaży lodów, a nawet reklamę Koral. Jest godzina 22 i nikogo w pobliżu. Lody są smaczne. W oddali słychać muzykę weselną. - Chodźcie posłuchać ukraińskich piosenek - mówi Paweł. Idziemy - kolejne zdziwienie "Hej dziewczyno ty mnie nie znasz, od Rzeszowa jestem bednarz"...          w wersji ukraińskiej.

Czas ruszać dalej w drogę...

                             Opisując mój pierwszy wyjazd na Ukrainę, który pamiętam bodajże najlepiej ze wszystkich kilkunastu następnych, czynię to nie bez powodu. 14 czerwca br. znów tam będę. W innym celu i w innych okolicznościach. Wyjeżdżam tym razem z młodzieżą z klas I i II Liceum Wojskowego z Zespołu Szkół Nr 2 w Łańcucie jako opiekun i współorganizator.

To następny etap mojej drogi przez kresy. Młodzież weźmie udział w porządkowaniu opuszczonego cmentarza polskiego         w Zbarażu. Założona przeze mnie i męża fundacja wybrała go sobie jako cel. Jak do tego doszło być może będę mogła opisać w następnym numerze gazety.