„...Duc
in
altum!
Wypłyń
na
głębię,
lwowski
Kościele
łaciński!
Pan
jest
z
Tobą!
Nie
lękaj
się
trudności,
które
także
dzisiaj
stają
na
twej
drodze.
Z
Chrystusem
odniesiesz
zwyciestwo!
Odważnie
dąż
do
świętości:
w
niej
kryje
się
niezawodna
obietnica
prawdziwego
pokoju
i
trwałego
postępu...”
Wyjątek
z
homilii
Jana
Pawła
II
z
Lwowa
26.06.2001r.
Artykuł
ten
miał
wyglądać
inaczej.
Inne
okoliczności,
inna
atmosfera,
po
prostu
nie
tak.
Już
kilka
miesięcy
wcześniej
planowałam,
że
właśnie
w
maju
zamieszczę
swoje
wspomnienia
z
wizyty
Ojca
Świętego
Jana
Pawła
II
na
Ukrainie.
Miało
to
być
w
czwartą
rocznicę
spotkania
z
wiernymi
na
lwowskim
hipodromie.
Razem
z
mężem
uczestniczyliśmy
bowiem
we
mszy
świętej
w
pierwszym
dniu
wizyty
papieża
we
Lwowie.
Okoliczności
naszego
wyjazdu
w
tym
właśnie
momencie
miały
w
pewnym
sensie
dość
zawiłe
koleje.
Nie
od
początku
byliśmy
zdecydowani,
że
pojedziemy.
To
raczej
sploty
różnych
wydarzeń
czy
jak
kto
woli
los
lub
przeznaczenie
tak
nas
pokierowały,
że
znaleźliśmy
się
26
czerwca
2001
r.
właśnie
we
Lwowie.
Zorganizowanie
samego
wyjazdu
i
zdobycie
kart
wstępu
na
mszę
odbywało
się
dosłownie
z
dnia
na
dzień.
W
Łańcucie
nie
mogliśmy
ich
dostać
więc
po
krótkim
namyśle
poprosiliśmy
znajomego
z
Przemyśla,
aby
spróbował
załatwić
w
Kurii
Biskupiej.
Jak
nie
powiodłoby
się
to
mieliśmy
jechać
w
ciemno.
Wszystko
biegło
w
zawrotnym
tempie,
ale
po
naszej
myśli.
Ostatecznie
przygotowane
karty
umówiliśmy
się
odebrać
w
środku
nocy
w
wyznaczonym
miejscu
w
Przemyślu.
Całość
podróży
układała
się
w
zawiłą
układankę
czy
wręcz
labirynt
do
pokonania
w
ograniczonym
czasie.
Tak
zastanawiając
się
głębiej
to
wyjazdy
na
Ukrainę
często
gęsto
wypadały
znienacka
bez
składu
ładu
więc
dlaczego
i
ten
miałby
być
inny.
Jedynym
minusem
okazała
się
pogoda.
A
raczej
brak
pogody
stosownej
do
takiej
okoliczności
po
prostu
–
padał
deszcz,
a
właściwie
to
lało
bez
przerwy.
Wyobrażaliśmy
sobie
jak
to
będzie
wyglądało
na
placu.
Śmialiśmy
się
jak
brniemy
po
kolana
w
błocie.
Wszak
przy
pielgrzymkach
papieża
do
Polski
zazwyczaj
była
ładna
aura
więc
i
teraz
wydawało
się,
że
tak
musi
być.
Poczułam
się
nawet
trochę
zawiedziona.
Takie
dziecinne
odczucia
z
perspektywy
czasu.
Zasiadając
do
pisania
artykułu
rozłożyłam
przed
sobą
plik
zdjęć
wykonanych
w
czasie
wyjazdu.
Chciałam
jeszcze
dokładniej
przypomnieć
sobie
wszelkie
okoliczności
z
nim
związane.
Muszę
dokonać
także
wyboru
tych,
które
Państwo
zobaczą.
To
dość
trudne
zadanie.
Czy
zdecydować
się
na
ogólne
plany
czy
może
skupić
się
na
pojedyńczych
osobach
czy
twarzach.
Samego
papieża
nie
mam
sfotografowanego
z
bliska.
Pozostały
tylko
wspomnienia.
Kontynuując
dalszą
opowieść
z
naszej
wędrówki
do
Lwowa
to
warto
zaznaczyć
fakt
szybkiego
i
sprawnego
przekroczenia
granicy.
To
się
już
nigdy
później
nie
powtórzyło.
Samochodów
z
polskimi
rejestracjami
było
niewiele,
Polacy
w
większości
jechali
autobusami.
Droga
do
Lwowa
przebiegła
szybko.
Natomiast
dojazd
od
obwodnicy
był
już
sterowany
przez
milicję.
Wszystko
jednak
odbywało
się
bardzo
sprawnie.
Jadąc
w
kolumnie
samochodów,
a
właściwie
w
większości
autobusów,
miarowo
posuwaliśmy
się
nieznanymi
sobie
objazdami.
Zostaliśmy
tak
pokierowani,
że
nasz
samochód
stanął
naprawdę
niedaleko
celu.
Miało
tu
chyba
znaczenie
to,
że
byliśmy
z
Polski.
Wracając
mieliśmy
okazję
przypatrzeć
się,
że
Ukraińcy
musieli
pokonać
o
wiele
dalszy
dystans
niż
my.
Dobrych
kilka
kilometrów.
Samochód
zostawiliśmy
na
wskazanym
parkingu
gdzie
było
już
słychać
polską
mowę.
Rozprostowanie
kości
i
w
drogę.
Była
gdzieś
czwarta
rano.
Nie
pytaliśmy
się
w
którym
kierunku
iść
po
prostu
uniósł
nas
tłum.
Całą
szerokością
dwupasmowej
ulicy
–
Stryjskiej
szliśmy
w
ciszy,
aż
wreszcie
ktoś
zaintonował
„Kiedy
ranne
wstają
zorze”
...
Podchodząc
coraz
bliżej
weszliśmy
w
końcu
na
teren
ograniczony
żelaznymi
bramkami.
I
tu
o
dziwo
odczytaliśmy
polskie
oznaczenia
barierek
KWP
ŁÓDŻ.
Ten
pochód
pozostanie
mi
w
pamięci
chyba
do
końca
życia.
Ciągle
stał
mi
przed
oczyma
w
dniu
śmierci
Ojca
Świętego.
Porównuję
go
też
do
mojej
pierwszej
pielgrzymki
do
Krakowa
w
1983r.
Jakaż
odmienność
czasu,
sytuacji,
ludzi.
Samo
dojście
do
sektora
też
odbyło
się
dość
specyficzne.
Ponieważ
mieliśmy
stać
na
szarym
końcu
pomyślałam
,
że
należałoby
coś
z
tym
faktem
zrobić.
Nie
mieliśmy
wielu
złudzeń,
ale
szczęście
uśmiechnęło
się
do
nas.
Naprawdę
nie
wiem
jak
to
było
możliwe,
ale
z
naszego
ostatniego
sektora
doszliśmy
tak
po
prostu
do
drugiego
i
ciągle
mam
wrażenie,
że
mogliśmy
dojść
jeszcze
bliżej.
Najpierw
szliśmy
z
polską
flagą,
a
to
otwierało
nam
jakoś
tak
szczególnie
drogę.
Potem
zorientowaliśmy
się,
że
pytają
się
nas
czy
wprost
uznają,
ze
jesteśmy
z
prasy.
Myślę,
że
wszystko
to
odbywało
się
machinalnie
i
nieświadomie
z
naszej
i
ze
strony
ochrony.
Po
prostu
byliśmy
obwieszeni
aparatami
fotograficznymi
.
W
końcu
zbliżyliśmy
się
na
tyle
blisko
głównym
przejściem
w
stronę
ołtarza,
że
trzeba
było
zająć
miejsce
w
sektorze.
Obawialiśmy
się,
że
nas
cofną
na
koniec,
ponieważ
przy
każdym
wejściu
pokazywało
się
swój
numer.
Nie
namyślając
się
podeszłam
szybko
do
strażnika
i
spytałam
się
czy
mogę
sobie
zrobić
z
nim
zdjęcie
na
pamiątkę.
Męża
wepchnęłam
za
barierkę
upragnionego
sektora
,
że
niby
ma
być
większa
odległość
sama
stanęłam
do
zdjęcia
szczęśliwa.
Następnie
podziękowałam
za
wspólne
foto
,
jakoś
tak
zagadałam
,
że
na
końcu
strażnik
o
nic
już
nie
pytał.
Wszystko
to
spowodowało,
że
znaleźliśmy
się
w
sektorze
wypełnionym
przez
Ukraińców.
Słuchając
mszy
mogliśmy
obserwować
przeżywanie
przez
nich
tej
jedynej
pielgrzymki
Ojca
Świętego
na
Ukrainę.
A
ludzie
ci
jak
ich
zapamiętałam
przedstawili
mi
się
w
masie
społeczeństwem
biedniejszym
od
nas
,
bardzo
zaangażowanym
w
słuchanie
słów
naszego
rodaka.
Spokojniejsi
od
nas,
mniej
krzykliwi,
bardziej
powściągliwi
w
wyrażaniu
uczuć.
Przed
mszą
było
kilka
godzin
oczekiwania,
ale
przez
megafony
po
ukraińsku
dało
się
słyszeć
jak
jakiś
ksiądz
zachęcał
ludzi,
aby
powitali
Ojca
Świętego
okrzykiem
„Witajemo
Tebe,
Kochajemo
Tebe”.
Gdy
w
końcu
należało
powitać
papieża
to
nawet
my
wydzieraliśmy
się
po
ukraińsku
„Witajemo
Tebe...”
Oczekiwanie
na
mszę
pozwoliło
nam
na
przeprowadzenie
kilku
rozmów.
I
tu
też
niebywały
zbieg
okoliczności.
Otóż
siedzimy
w
kilkusettysięcznym
tłumie
obok
pewnego
starszego
małżeństwa.
Przeglądaliśmy
bodajże
„Rzeczpospolitą”.
A
właściwie
dodatek
specjalny
traktujący
o
wizycie
Jana
Pawła
II
na
Ukrainie
–
praktyczne
porady
dla
Polaków,
który
dostaliśmy
przy
wejściu
na
hipodrom
od
polskich
harcerzy.
Wzbudziło
to
zainteresowanie
naszego
sąsiada.
Poprosił
czy
mógłby
zobaczyć
gazetę.
Oglądał
ją
i
nie
mógł
wyjść
z
podziwu
jak
to
my
z
Polski
mamy
taki
okolicznościowy
przewodnik
o
wizycie
papieża
na
Ukrainie,
a
oni
nic
nie
mają.
Pokazywał
żonie.
I
tak
od
słowa
do
słowa
zaczęliśmy
rozmawiać
i
okazało
się,
że
ten
pan
jeździł
jeszcze
za
ZSRR
dość
często
do
Polski.
Był
delegowany
przez
swój
zakład.
A
najciekawsze,
że
jeździł
do
Fabryki
Śrub
w
Łańcucie.
Ostatecznie
gdy
dowiedział
się,
że
my
właśnie
jesteśmy
z
Łańcuta
to
prosił
pozdrowić
Pana
dyrektora
Dobrzańskiego,
co
z
kilkuletnim
opóźnieniem
i
zawstydzeniem
czynię.
Silnie
utkwił
mi
w
pamięci
pewien
obraz.
Otóż,
gdy
papież
był
już
przy
ołtarzu
i
miał
być
powitany
śpiewem
solistki
opery
wiedeńskiej
nadleciał
nisko
nad
sam
ołtarz
bocian
i
zrobił
kilka
kółek
nad
papieżem.
Wszyscy
to
zobaczyli
i
ten
wielotysięczny
tłum
podniósłszy
głowy
do
góry
obserwował
lot
ptaka.
Nie
wiem
czy
papież
go
widział.
Naprawdę
niesamowite
wrażenie.
Pieśniarka
skończyła
i
ptak
odleciał.
Homilia
wygłoszona
przez
Ojca
Świętego
we
Lwowie
miała
kilka
nawiązań
do
wspólnej
przeszłości
polsko-ukraińskiej.
Mnie
osobiście
wrył
się
w
pamięć
fragment
w
którym
papież
mówił
”...Czas
już
oderwać
się
od
bolesnej
przeszłości!
Chrześcijanie
obydwu
narodów
muszą
iść
razem
w
imię
jedynego
Chrystusa
ku
jedynemu
Ojcu...
Niech
przebaczenie
udzielone
i
uzyskane
rozleje
się
niczym
dobroczynny
balsam
w
każdym
sercu.
Nich
dzięki
oczyszczeniu
pamięci
historycznej
wszyscy
gotowi
będą
stawiać
to,
co
jednoczy
niż
to,
co
dzieli,
aby
razem
budować
przyszłość
opartą
na
wzajemnym
szacunku,
braterskiej
współpracy
i
autentycznej
solidarności...”
Można
to
przyrównać
do
pamiętnego
wystąpienia
na
Placu
Zwycięstwa
w
1979
r.
„Niech
zstąpi
duch
Twój
i
odnowi
oblicze
ziemi.
Tej
ziemi’.
Być
może
„Pomarańczowa
rewolucja”
to
częściowe
pokłosie
tej
homilii.
Na
zakończenie
dodam
tylko,
że
cała
msza
odprawiana
była
przy
pięknej
pogodzie,
która
zawitała
wraz
ze
świtem.
Tyle
tylko,
że
cały
lwowski
hipodrom
nasiąknięty
był
wodą
jak
gąbka.
Trudno
było
znaleźć
względnie
suche
miejsce.
Było
jednak
ciepło,
ale
brodziło
się
po
kostki
w
wodzie.
|