Kiedy
opuszczaliśmy
w 1946
roku
nasze
rodzinne
domy na
ziemi
zbaraskiej,
byliśmy
przekonani,
że
niedługo
tam
powrócimy.
Upłynęło
jednak aż
pięćdziesiąt
lat,
zanim
mogłem
odwiedzić
moje
rodzinne
strony.
Był to
wewnętrzny
nakaz
podyktowany
jakimś
ludzkim
instynktem
powrotu
do
źródeł.
Udałem
się do
biura
podróży
Leopolis
Express
we
Wrocławiu,
które
specjalizowało
się w
przewozach
Wrocław –
Lwów.
Początkowo
zapisałem
się na
wycieczkę
po
Zachodniej
Ukrainie.
Wkrótce
okazało
się, że
planowany
termin
wyjazdu
koliduje
z moimi
obowiązkami.
Czekałem
więc na
następny
termin.
Kiedy
wreszcie
nadszedł
termin
wyjazdu,
znów
okazało
się, że
przejazd
organizowany
jest
tylko dla
dwóch
osób do
Lwowa, a
ja jestem
trzecim
uczestnikiem
tej
wyprawy.
Było to w
sierpniu
1996
roku.
Już na początku wystąpiły komplikacje. Szef jednoosobowego biura podróży zadzwonił, że są problemy z samochodem, dokładniej z dmuchawą. Samochód został oddany do remontu. Termin wyjazdu odroczono więc do następnego ranka. Miałem czekać na telefon. Czekałem cały dzień. Dopiero późnym popołudniem pod dom podjechał samochód. Był to moskwicz w stylu kadeta. Ruszyliśmy tylko we dwóch - Szef biura jako kierowca i ja. Jechaliśmy przez Opole w kierunku Bytomia. Szef trzymał się raczej środka drogi i opowiadał różne historie, jakie zdarzyły się mu w czasie jego licznych podróży. Otóż pewnego razu, kiedy jechał przez województwo opolskie, w pewnej chwili usłyszał za sobą przeciągłe i uporczywe dźwięki klaksonu. Dawało się wyczuć zniecierpliwienie jadącego za nim kierowcy. Kiedy wreszcie ów niecierpliwy kierowca go wyprzedził, zaczął nagle hamować i w końcu się zatrzymał. Spowodowało to groźną sytuację, która mogła nawet zakończyć się tragicznie. Kiedy tak sobie jechaliśmy, nagle usłyszeliśmy z tyłu groźne dźwięki klaksonu, po czym wyprzedził nas samochód, zajechał tuż przed nas i zaczął gwałtownie hamować. Historia z opowiadania niemal się powtórzyła, być może jako bardzo charakterystyczna dla tych okolic. I tym razem szczęśliwie obyło się bez kolizji. Było ciemno, kiedy przybyliśmy do Bytomia. Po drodze Szef wstępował do kilku domów i załatwiał swoje sprawy. Wreszcie po godzinie, a może dwóch ruszyliśmy dalej do Krakowa, gdzie mieliśmy przenocować. Na miejsce dotarliśmy po północy. W hoteliku wszyscy spali, również nasi dwaj przyszli współpasażerowie. Rano się okazało, że moi współtowarzysze podróży spędzili już jeden dzień w hotelu czekając na nas. Ale trudno, siła wyższa. Po kilku grymasach niezadowolenia pogodzili się z losem. Po śniadaniu ruszyliśmy na wschód. Pogoda dopisywała. Było ciepło i słonecznie. Droga była dobra, ale dość ruchliwa. Z tego pewnie powodu natknęliśmy się na dwa objazdy spowodowane wypadkami drogowymi. To wydłużyło nieco czas naszej podróży, niemniej moskwicz gnał naprzód, czasami tylko dmuchawa się zacinała. A był dzień upalny. Szef włączał nam piosenki oraz humor lwowski. Okazało się, że sam pochodzi ze Lwowa i ma pewną przeszłość artystyczną oraz sportową w Polonii Bytom. Droga była doskonale znana naszemu kierowcy, jeździł nią chyba raz w tygodniu, tam i z powrotem. Wiedział doskonale gdzie zatrzymać się na odpoczynek i postój z posiłkiem. Po drodze mijaliśmy rodzinne okolice dziadka - współtowarzysza podróży. W ten sposób poznaliśmy fragmenty historii rodzinnej moich nowych znajomych – dziadka i - jak się okazało - jego wnuczka z Młodzieży Wszechpolskiej. Dziadek okazał się być sympatycznym człowiekiem. Opowiadał swoje okupacyjne przeżycia i nie tylko. Obecnie mieszkali oni w Olsztynie. Dziadek chciał odwiedzić swoje dawne miejsce pracy na kolei we Lwowie i być może pokazać je wnukowi. Wydawało mi się, że jechali, aby sprawdzić, czy tablica na ścianie dworca we Lwowie, upamiętniająca jakieś wydarzenie z przeszłości, jeszcze tam wisi. W końcu cel mojej podróży był podobny, z tą jednak różnicą, że ja jechałem w miejsce swego urodzenia, aby sprawdzić, czy ścieżki, po których biegałem oraz kamienie, o które się potykałem, jeszcze tam istnieją. Sam dziadek urodził się w Dęblinie lub okolicach, ale w czasie okupacji niemieckiej znalazł się aż we Lwowie, gdzie pracował na kolei. Po wojnie pracował w Dębickich Zakładach Opon Samochodowych, a kiedy wybudowano podobne zakłady w Olsztynie, został przeniesiony tam jako specjalista. Obecnie - już na zasłużonej emeryturze - mógł wreszcie podróżować. Rodzina nie chciała dziadka samego puścić w podróż, uradzono więc, że towarzyszyć mu będzie wnuczek, młody człowiek, chyba świeżo po maturze, o politycznym ukierunkowaniu, jak mi się wydawało - na Konfederację Polski Niepodległej (KPN). Wnuczek był pupilkiem dziadka. Ja opowiedziałem o celu mojej podróży. Czas mijał szybko. Mijaliśmy Bochnię, Tarnów, Przeworsk, Przemyśl. Wreszcie zbliżyliśmy się do granicy. Poznałem to po długiej kolejce samochodów. Samochody ustawione były w dwóch rzędach; normalnym i uprzywilejowanym, jednakowo długich. My stanęliśmy w kolejce uprzywilejowanej, czyli nienormalnej. W normalnej kolejce stały w większości samochody na rejestracji niemieckiej, obładowane maksymalnie towarami. Byli to „gastarbeiterzy” lub może handlarze powracający na łono Ojczyzny. Czekali oni cierpliwie na swoją kolej. Kiedy kolejka ruszała, nie włączali silników, lecz popychali pojazdy do przodu. Zdarzało się, że ktoś wykorzystywał lukę w kolejce i zajmował puste miejsce. Wybuchała wtedy awantura, po czym sprawę załatwiano w sposób polubowny. Tymczasem w kolejce nienormalnej sprawy działy się podobnie, choć znacznie szybciej. Kiedy przyszła nasza kolej, Szef biura wylegitymował się pismem naszego wrocławskiego wojewody, z prośbą o szczególne traktowanie naszej delegacji, udającej się na Ukrainę z misją kulturalną. To podobno wystarczyło, aby przyśpieszyć formalności do około dwóch godzin, co było znacznym sukcesem.
Po drugiej stronie granicy nie było kolejki, co nas bardzo początkowo zdziwiło, kiedy jednak w odległości kilometra od granicy zobaczyliśmy wąż kilkudziesięciu samochodów, a po kolejnych kilku kilometrach następną kolejkę samochodów ustawionych porządnie w jednym rzędzie, bez specjalnego uprzywilejowania, zrozumieliśmy, że po tej stronie obowiązuje inny porządek. Samochody te podjeżdżały do granicy tylko na specjalne wezwanie służby granicznej. Jeśli zawartość pojazdu odbiega od obowiązujących przepisów, były one zawracane na sam koniec kolejki dla pozbycia się trefnego towaru. Zdarzało się, że nieszczęśnicy zawracali po kilka razy. Słuchy chodzą, że porządek ten jest przeplatany również łapówką.
Byliśmy więc na Ukrainie. Jechaliśmy początkowo ulicami miasteczka Mościska. Domy parterowe pamiętały chyba jeszcze czasy przedwojenne. Żadnej rewelacji. Trochę zaniedbane, tak jak i u nas często bywa. Mijamy inne bardziej lub mniej znane miejscowości, Sądowa Wisznia, Gródek Jagielloński, a w nich domy większe i mniejsze. Kościoły i cerkwie rzucają się w oczy. Cerkwie świeżo odnowione. Kościoły przeważnie odrapane, widać, że opuszczone lub świeżo odzyskane przez parafian. Ludzi mijamy niewiele. Wreszcie wjeżdżamy do Lwowa. Początkowo mijamy niską zabudowę przedmieścia, następnie wjeżdżamy do centrum. Ulice szerokie. Domy nowe w stylu socrealizmu. To zapewne nowe dzielnice Lwowa. Potem dzielnice przedwojenne – domy w stylu „europejskim”. Szef postanowił na początek pokazać nam kawał miasta. Kluczyliśmy więc po ulicach i uliczkach. Poznałem z samochodu Politechnikę Lwowską, dawne Ossolineum, Teatr Wielki, Dworzec Główny, kościoły i cerkwie, pomniki oraz fontanny i może coś jeszcze. Ruch był dość duży, a ulice starego miasta wąskie i zapchane. Zaczęło się zmierzchać. Resztę zwiedzania przełożyliśmy na dzień następny. Tymczasem podjechaliśmy pod hotel „Inturist”, gdzie zostali zakwaterowani moi współtowarzysze. Ja natomiast zostałem ulokowany na kwaterze prywatnej, w wielopiętrowym domu z windą w środku.
Stroną administruje Fundacja Longinus
|